niedziela, 31 sierpnia 2014

Część 1 | Część 2 | Część 3

Dzisiaj wybierzemy się na wycieczkę po Larnace, położonym na południowo-wschodnim wybrzeżu, trzecim co do wielkości mieście Cypru. W starożytności nazywało się ono Kition. Pewnie niektórzy z Was słyszeli o Zenonie z Kition, greckim filozofie i założycielu szkoły stoików. To tyle z historii. Przynajmniej na razie.

Nasz trzygwiazdkowy hotel o wdzięcznej nazwie Flamingo mieści się na samym samym, zachodnim brzegu miasta, na przeciwko piaszczystej MacKenzie Beach i w pobliżu międzynarodowego portu lotniczego. Najedzeni po śniadaniu wracamy do naszego pokoju, w którym dzień i noc na pełnych obrotach chodzi klimatyzacja. Już o 9 rano temperatura na zewnątrz sięga 30 stopni Celcjusza, a miarę upływu dnia jest jeszcze cieplej. Noce, w przeciwieństwie do tych w naszym klimacie, nie dają chwili wytchnienia i przyjemnego, chłodnego wiatru muskającego rozgrzane ciała. Nadal jest bardzo ciepło i wilgotno. Po krótkiej przerwie, przeczytaniu kilku rozdziałów książki i sprawdzeniu co dzieje się na Fejsie postanawiamy zwiedzić miasto. Jeszcze nie wiemy, że 10 rano to nie najlepsza pora na takie aktywności. Cóż, błąd początkującego :) Wyposażyliśmy się w niezbędne rzeczy każdego turysty. Kapelusz na głowie - jest, okulary - są, olejek z filtrem - jest, i co najważniejsze - aparat gotowy do działania. Jak to mówi Mateusz - let's goes!


Po wyjściu z hotelu wysoka wilgotność od razu atakuje. W rezultacie po kilku minutach nasza skóra się lepi. Przechodząc przez ulicę łapiemy się na tym, że patrzymy nie na tę stronę w poszukiwaniu nadjeżdżających samochodów. Taka sytuacja zdarzy się jeszcze kilka razy. Zmiana naszych polskich nawyków to ciężki i długotrwały proces. Jednak cypryjscy kierowcy są już przyzwyczajeni do lekko zagubionych turystów. Ani razu nie usłyszeliśmy klaksonu lub wyzwisk w niezrozumiałym dla nas greckim języku. Wszyscy są bardzo przyjemni i wyrozumiali. 


Idąc ulicą Piale Pasa, po naszej lewej stronie mijamy niekończące się knajpki i restauracje co jakiś czas przeplatane niskimi zabudowaniami mieszkalnymi. Po prawej widzimy kilka ostatnich, praktycznie niczym nie różniących się od siebie hoteli w tej części miasta i ludzi łapiących opaleniznę wylegując się na leżakach. 




Nawet wyjście na plażę z parkingu jednego z mijanych hoteli wyglądało niezwykle malowniczo i zachęcająco.


Nagle kawalkada hoteli skończyła się jak za ucięciem noża. Doszliśmy do starego portu rybackiego i nie omieszkaliśmy zrobić mu zdjęcia.


Od portu, w kierunku centrum miasta ciągnęła się mini-promenada, którą wieczorami przechadzało się setki ludzi różnych narodowości.


Mijane zabudowania mieszkalne miały jeden, charakterystyczny i łączący je element - niebieskie okiennice. 


Restauracje aż zachęcały do wejścia do środka. Śnieżnobiałe stoliki, piękne kwiaty dookoła, widok na morze i przepyszne jedzenie. Czego chcieć więcej?


Roślinność na Cyprze przybiera różne kształty.


Cypr zwany jest Wyspą Afrodyty. Moim zdaniem nazwa ta jest niezwykle myląca. Przecież to Kocia Wyspa! Tych czworonogów jest tutaj całe mnóstwo. Wałęsają się pod nogami dosłownie na każdym kroku. Fakt ten tak mnie zdziwił, że od razu po przylocie do Polski sprawdziłem w Internecie dlaczego tak jest. Otóż okazuje się, że w IV wieku panowała na wyspie straszliwa susza, w rezultacie której namnożyło się tysiące węży. Batalion kotów, który wysłano na Cypr miał rozprawić się z zaraz raz na zawsze. Widoczny na zdjęciu sympatyczny kocur po usłyszeniu trzasku migawki, obudził się, zamruczał przyjacielsko i podszedł się przywitać. Najwidoczniej przywykł do blasku fleszy i budzenia go w środku sjesty. PS. Przez 7 dni pobytu widziałem tylko jednego (!) tutejszego psa. Fot. Anna Federowicz


Po kilkunastominutowym spacerze dotarliśmy do punktu kontrolnego. Fort widoczny po prawej stronie zdjęcia został wybudowany w XVII wieku przez Turków. Mieści się w nim muzeum z zabytkami z epoki starożytnej. Niestety nie udało nam się wejść do środka. Wielowiekowe mury stanowią granicę pomiędzy spokojną a tętniącą życiem (szczególnie w nocy) częścią miasta.


Na przeciwko fortu usytuowany jest jeden z meczetów.


Oto Foinikoudes. Główna promenada miasta. Ulokowane wzdłuż niej restauracje wykorzystują każdy wolny centymetr kwadratowy powierzchni pozostawiając dla ludzi tylko wąski kawałek chodnika tuż przy wejściach do najwyższych i najdroższych hoteli w mieście.


Luke - fotograf i jego bajeranckie spodenki. Fot. Anna Federowicz



Na samym końcu promenady mieści się wyjście na szerokie wody Morza Śródziemnego, czyli Larnaca Marina. Tutaj po okazaniu kilku złotych euro monet można wybrać się na godzinny rejs wzdłuż wybrzeża lub popłynąć razem z dzielnymi płetwonurkami w celu eksploracji zatopionego wraku statku Zenobia.




They see me rollin', they hatin'



Po zwiedzeniu mariny zapuściliśmy się wgłąb miasta.


Wąskie uliczki miały niepowtarzalny klimat.


Rosnące praktycznie na każdej posesji niskie drzewka obsypane były takimi oto kwiatami. Piękne!


Końcowym punktem naszego zwiedzania była Cerkiew Świętego Łazarza. Prawosławna świątynia wznosi się na miejscu grobu Łazarza, człowieka wskrzeszonego przez Jezusa, który następnie trafił na Cypr i przez wiele lat był biskupem Kition.




Podczas drogi powrotnej słońce chyliło się ku zachodowi.


W następnej części wybierzemy się do raju.


czwartek, 28 sierpnia 2014

Część 1 | Część 2 | Część 3

Siedemnasty sierpnia 2014 roku zapamiętam na długi czas. To właśnie tego dnia razem z dwójką moich najbliższych przyjaciół, Anią i Mateuszem, poleciałem na trzecią pod względem wielkości wyspę na Morzu Śródziemnym - Cypr. Setki wspomnień związanych z tym miejscem będą ogrzewały mnie kiedy pogoda w Polsce zmusi nas do założenia ciepłych swetrów i częstszego przebywania w domu niż na zewnątrz. Ale po kolei. Zacznijmy od początku.

Nasz wylot zaplanowano na godzinę piątą rano w niedzielę. Chyba najgorszy czas na takie typu rzeczy. Przez fakt mieszkania 100 km od lotniska i konieczności bycia na miejscu 2 godziny przed wylotem pójście spać mijało się z celem. Dla mnie nie stanowiło to problemu. Adrenalina związana z lotem skutecznie przytrzymywała mnie w stanie świadomości. Pewnie większość z Was nie ekscytuje się aż tak wejściem na pokład samolotu. Ja mam zupełnie odwrotnie. To wgniecenie w fotel z chwilą uruchomienia pełnej mocy silników i oderwanie się od pasa startowego sprawiają, że przez całe moje ciało przechodzi gęsia skórka. W moim przypadku jej pojawienie jest wyznacznikiem czegoś bardzo przyjemnego. Tak mam między innymi przy słuchaniu naprawdę dobrego kawałka i wzbiciu się w przestworza. Podsumowując - kocham latać! Tym razem w nasze miejsce błogiego lenistwa zabrał nas Airbus A320-200 litewskich linii lotniczych Small Planet wyczarterowanych przez biuro podróży Itaka. 


Widoki na górze jak zwykle zapierały dech w piersi. Wschodzące słońce pięknie oświetlało dywan kłębiastych chmur i wnętrze samolotu.


Później nisko zawieszone i pękato zbudowane kropelki wody ustąpiły miejsca wysoko dryfującym w powietrzu cirrusom. Dało to możliwość praktycznie niczym nieograniczonej obserwacji zmieniającej się ziemi z wysokości ponad 10 tys. metrów. Mocno zielone tereny powoli zamieniały się miejscami z bardziej spaloną słońcem ziemią. Nad Antalyą, wakacyjnym kurortem znajdującym się w południowo-zachodniej Turcji, zaczęliśmy zniżanie do lądowania. Już tylko kilkadziesiąt minut dzieliło nas od położonego w zachodniej części kraju, małego lotniska w Paphos, przyjmującego głównie loty czarterowe i tanie linie lotnicze. Czas te minął bardzo szybko. Wlatując na teren Cypru ujrzeliśmy biało-kremowe zabudowania miast i wiosek, pełno palm i całe morze rozgrzanego do czerwoności piasku i skał. Grecki pilot, który podczas tego lotu był kapitanem gładko wylądował na płycie lotniska. Wyjście z samolotu było czymś co zdarza się tylko w ciepłych krajach w środku sezonu. Gorące powietrze zmieszane z zapachem palm dosłownie uderza w twarz i nie daje chwili wytchnienia. Wysoka wilgotność sprawia, że już po kilku minutach na ciele pojawiają się kropelki potu. Warto dodać, że już o godzinie 9 na Cyprze temperatura skacze do wysokości 30 stopni Celcjusza w cieniu. Po przejściu przez lotnisko, które trwało dosłownie jakieś kilka minut, podeszliśmy do autokaru, który miał nas zawieść do mieszczącej się ponad 130 km na wschód od Paphos Larnaki. Przyzwyczajeni do przepisów panujących w Polsce chcieliśmy wejść do niego od prawej strony. W mgnieniu oka przypomnieliśmy sobie, ze na Cyprze obowiązuje ruch lewostronny, będący jedną z spuścizn kolonii brytyjskiej jaką była wyspa do 1960 roku. 

Po ponad dwóch godzinach dosyć wyczerpującej podróży dotarliśmy pod hotel i zastaliśmy taki widok.


Jak pewnie zwróciliście uwagę, przejście dla pieszych trochę różni się od naszej zebry.


Piaszczystą plażę mieliśmy dosłownie rzut kamieniem z hotelowego pokoju.

Po odstawieniu bagaży do lobby mieliśmy chwilę wolnego czasu. Zew głodu natychmiast skierował nas w kierunku miasta w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Wybraliśmy przyjaźnie wyglądającą restaurację o nazwie Kellari. Po ulokowaniu się przy stole, natychmiast podbiegł do nas przemiły Cypryjczyk, od którego po prostu biła radość z życia. Jak to na mieszkańca południa Europy przystało, Pan Zorba (tak później go nazywaliśmy) z szerokim uśmiechem na twarzy i ożywioną gestykulacją wyjawił nam co kryje się pod nic nie mówiącymi nam nazwami dań kuchni cypryjskiej. Wybraliśmy Moussakę, zapiekane danie przygotowane na bazie bakłażana, pomidorów, ziemniaków oraz mielonego mięsa, przykryte sosem beszamelowym posypanym żółtym serem. W tamtej chwili mój głód zwyciężył i zanim zorientowałem się, że nie zrobiłem zdjęcia, na talerzu już praktycznie nic nie było. Dlatego posłużę się zdjęciem z Internetu.


Do naszych dwukrotnie większych porcji niż na zdjęciu, dostaliśmy frytki (dodatek, który często gości na talerzu obok cypryjskich potraw - sprowadzili go Brytyjczycy), świeżą sałatkę, oliwki i kilka sosów, w tym tahini i humus. Oczywiście nie obyło się bez tradycyjnego alkoholu. Wybraliśmy piwo KEO, dolnej fermentacji lager wytwarzany w browarze w Limassol, drugim co do wielkości mieście Cypru. Jego lekki i orzeźwiający smak doskonale komponował się z Moussaką. Na sam koniec wesoły Cypryjczyk mile nas zaskoczył przynosząc deser, którego nie zamawialiśmy. Były to małe, zawinięte kawałki ciasta filo nadziane białym serem zmieszanym z miodem, smażone na głębokim oleju i posypane cynamonem. Już na samą myśl cieknie mi ślinka. To było istne niebo w gębie. Nazwa tego deseru niestety nadal jest dla mnie tajemnicą, jak się dowiem to ją tutaj dopisze :) Deser nosi nazwę Bourekia (dzięki Mateusz!). Jeśli kiedykolwiek postawicie swoją stopę w Larnace to zajrzyjcie do Kellari, Pan Zorba dobrze Was ugości :) 


Dzisiaj to na tyle. W następnym wpisie dokładnie przyjrzymy się tętniącej życiem o każdej porze dnia i nocy Larnace :) 

Trzymajcie się,

Łukasz
 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff